w drodze

w drodze

niedziela, 29 lipca 2012

c.d. o muzeach i amsterdamie


Jeszcze trochę o muzeum Van Gogha, gdzie odbywało się dziwaczne łączenie ruchu między obrazami z próbą przystanięcia przy niektórych, ruch był niemal taśmowy, ale czasami trzeba było wyprzedzić dłużej zastanawiających się lub dać się komuś wyprzedzić. Ludzie tłoczyli się oczywiście przede wszystkim przed znanymi obrazami (słonecznikami itp.), choć pod względem tłoku nie było tak źle, jak przy Mona Lisie w Luwrze. Tam tłumy były chyba większe niż przed „Madonnami” w miejscach pielgrzymek, choć zdecydowanie mniej było śpiewów. A Mona Lisa malutka i ledwo widoczna przez ramiona „innych”. Mniej nawet dostępna niż na popularnych bombonierkowych obrazach wiszących w wielu domach w latach 80–tych. To z kolei – kontynuując gradację – i tak jeszcze wydaje się rozsądniejsze (choć o rozsądku chyba trudno mówić przy pragnieniach autentyczności) niż historia, którą kiedyś usłyszeliśmy o znaczku pocztowym gdzieś na Martynice (?!), któremu zbudowano osobne muzeum (bo był pierwszym artefaktem z nazwą wyspy) i gdzie co jakiś czas wyłania się on stłoczonym turystom w specjalnej kapsule, choć na świecie mnóstwo jest identycznych znaczków, różniących się od tego muzealnego wyłącznie  „autentycznością”. Taką opowieść usłyszeliśmy kiedyś podczas relacji z podróży w tamte rejony, prezentowanej w Muzeum Etnograficznym w Parku Oliwskim, przypominającej nieco zjazdy, o których Levy-Strauss pisał 

„Jakieś dwadzieścia lat temu nie podróżowano wcale, a opowiadacze przygód nie byli pięcio–  lub sześciokrotnie przyjmowani w przepełnionej sali Pleyela. Jedynym miejscem w Paryżu dla tego rodzaju manifestacji był mały, zimny, obdrapany amfiteatr w starym pawilonie w głębi Ogrodu Botanicznego. (…) Kwadrans po oznaczonej godzinie zadawano sobie jeszcze niespokojne pytanie, czy zjawią się słuchacze prócz nielicznych stałych bywalców, których pojedyncze sylwetki widniały na stopniach. (…) Przed tą mieszaniną postaci wydobytych z naftaliny i niecierpliwej dzieciarni korzystano z prawa wyładowania zamrożonych już na zawsze przez taki seans skarbów pamięci – najwyższej nagrody za tyle starań i trudów – i czuło się, jak wspomnienia odrywają się i spadają niby kamienie w głąb studni.” Claude Lévi-Strauss, Smutek tropików s. 10

Dziś również, mimo popularności podróży, spotkania takie cieszą się średniawym zainteresowaniem (może poza 'Kolosami'), może właśnie dlatego, że podróżować może każdy, a internet zaspokaja wszelkie potrzeby „poznania” egzotycznych miejsc. Mimo to, piszemy jednak ten blog, nie tyle, żeby opowiedzieć komuś o nieznanych miejscach, ale raczej, by nie zapomnieć o naszych przeżyciach i dać rodzinom informację jak się mamy. Poza tym robiąc notatki z podróży, przywracamy sobie radość pisania, którą zatraciliśmy przez ostatnie 4 lata, gdy pisanie stało się częścią naszego zawodu. Zawodu sprawiającego, że radość czerpie się już raczej tylko z faktu napisania i ukończenia czegoś. Tu za to nie musimy robić przypisów, nie musimy wspominać poprzedników, a nawet możemy świadomie się mylić ;)

Kiedy to piszemy, już w korytarzu do Kopenhagi, tamując część ruchu mogącego tędy przebiegać, siedzące obok Włoszki z takim samym jak my biletem czytają sobie na głos swoje ręcznie pisane notatki/wspomnienia, które może też znajdą się na jakimś blogu. Inne podróżniczki, z innego kraju, w innym przepełnionym pociągu siedziały we trzy, każda kontynuując swój pamiętnik, opisując podróż... Pisanie dzienników było zalecaną metodą samokształcenia w starożytności. Były przy tym dwie podstawowe szkoły: opisywać codzienne życie wewnętrzne lub opisywać zdarzenia zachodzące wokół. Nie dowiemy się, której szkole hołdowały współczesne „Rzymianki” (tak Włoszki, jak i obywatelki współczesnego imperium – Ameryki), ale pewne jest to, że trzeba być już jakoś wykształconym (umieć i chcieć pisać), żeby kształcić się w ten sposób w podróży. Mija nas Amerykanin i krzyczy „To mi przypomina Indie. Ludzie, może chcecie wody lub czegoś?” Ten swój dowcip powtarza ludziom w niezmienionej formie co kilka metrów. Najwyraźniej nie zrozumiał, że miejsce w europejskim pociągu jest dziełem przypadku (miejsce do siedzenia jest lub go nie ma) lub zapobiegliwości (wcześniejsza rezerwacja), a nie pozycji społecznej (rezerwacja kosztuje tylko 4 euro, czyli nawet nie dwie kawy). Nikt jednak nie podchwycił okazji do prowokacji i nie przystał na propozycję amerykańskiej pomocy.


Tak więc siedzimy sobie wygodnie, niemal leżymy na podłodze, dzięki wyuczonej już w PKP zdolności opanowywania narożników i najlepszych miejscówek w korytarzu (nieco dalej, w przejściu sytuacja wygląda już krytycznie).  Odcinamy ludzi z pierwszej klasy od baru, a tych z baru – od toalet. Włoszki zasnęły ze słuchawkami na uszach. Są teraz jakby z porcelany – nie można z nimi negocjować ich położenia, nie da się przeprosić, uśmiechnąć, są „nagim życiem” w korytarzu. Najbardziej zdeterminowani pasażerowie przechodzą przez ten „nasz” korytarz. Ci niezdarni rozlewają przy tym wodę na porcelanę. Nie wspomnieliśmy jeszcze, że plan był trochę inny, mieliśmy jechać nocnym do Kopenhagi po niecałych siedmiu godzinach pobytu w Amsterdamie (tyle uznaliśmy, że wystarczy, żeby coś zobaczyć i jednocześnie rozbudzić apetyt na powrót w to miejsce). Niestety miejscówki na nocny pociąg były już wykupione na co najmniej trzy dni do przodu, więc znów musieliśmy zmodyfikować plany i zostaliśmy w Amsterdamie dwa dni. Spontaniczność dodaje nieco uroku podróży, choć pewnie gdybyśmy mieli więcej czasu i zaplanowali sobie całą podróż wcześniej, to uniknęlibyśmy nagłych zmian planu czy siedzenia w korytarzach. Ale korytarze mają też swój urok, a do tego promują ruch, czyli przysiady od czasu do czasu, gdy próbuje nas minąć wózek z kawą, czyjaś walizka lub woda niesiona przez niepewną swoich ruchów osobę.

 

I niespodzianka... Okazuje się, że nie jedziemy przez Jutlandię i Fionię, tylko promem prosto na Lolandię. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy pociągu na promie, choć autobusem na promie płynęliśmy już przez Bałtyk. Mamy trzy kwadranse na zwiedzenie promu, zrobienie kilku zdjęć morzu i spalenie twarzy w naszym chyba pierwszym dziś kontakcie ze słońcem, które rano było za chmurami, a potem nie mogło nas sięgnąć w pociągach i na dworcach. Oczywiście na te kilka chwil zapomnieliśmy posmarować się kremem przeciwsłonecznym i nasze twarze zaróżowiły się jeszcze piękniej.

Brak komentarzy: